Danuta Hübner: Polsce potrzebna jest lokomotywa
TTIP będzie szansą na rozwój najbiedniejszych regionów, jeśli te wcześniej zadbają o swoją konkurencyjność – uważa prof. Danuta Hübner, europosłanka z ramienia PO, była komisarz i była minister. W rozmowie z EurActiv.pl profesor mówi o nierównościach w rozwoju regionów w Polsce i co można z nimi zrobić, jak również o umowie handlowej pomiędzy UE a USA i jej efektami na Europę i nasz kraj.
Komisja Europejska w zeszłym miesiącu opublikowała raport o różnicach w zamożności między regionami UE (szerzej o raporcie TUTAJ). Dane w nim przedstawione wskazują na ogromne rozbieżności między poszczególnymi regionami, ale jeszcze wyraźniej – między „nową” a „starą” Europą. Nawet państwa najbardziej dotknięte przez kryzys, jak Grecja czy Hiszpania, są bogatsze od większości regionów Polski, Bułgarii czy Rumunii. Jak można to uzasadnić?
Należy pamiętać o punkcie wyjścia. Wedle różnych statystyk, w momencie przystępowania do Unii Europejskiej, w Polsce PKB na głowę mieszkańca wynosiło poniżej 50 proc. średniej unijnej. Większość badań umieszczała je na poziomie 44-48 proc. Obecnie wynosi ono 65-67 proc., więc nadrabiamy straty, co jednak zostało spowolnione przez kryzys. Mimo to, tempo wzrostu naszej gospodarki, jak i innych w podobnej sytuacji, jest wyższe niż w państwach bogatszych.
Sytuacja państwa przedkłada się bezpośrednio na regiony. W 2005 r. opublikowałam raport, który pokazywał, że pięć polskich województw (lubelskie, podkarpackie, podlaskie, warmińsko-mazurskie, świętokrzyskie) jest wśród dziesięciu najbiedniejszych regionów Europy, wtedy jeszcze bez Bułgarii i Rumunii. Notabene, teraz te same pięć województw jest pośród 20 najbiedniejszych regionów w Europie. Dzięki temu udało się uruchomić cały program środków dla ściany wschodniej.
Choć praktycznie cała Polska, prócz Mazowsza, wciąż jest dziś poniżej poziomu 75 proc. średniego unijnego PKB, jednak widać jak ogromne zaszły już zmiany. Teraz musimy pilnować, by nadal rozwijać się szybciej niż inni, by w pełni wykorzystać ten okres doganiania, kiedy stosunkowo łatwo jest przyciągnąć zagraniczny kapitał.
Jakie znaczenie ma w tej sytuacji polityka spójności i polityka regionalna? Czy one nie mają na celu zacierania tych różnic?
Publikacje Komisji Europejskiej i innych ośrodków analitycznych nie pokazują, co by było gdyby funduszy regionalnych nie było. Ale bez unijnych środków żaden inwestor nie zdecydował by się zainwestować w biedniejszych regionach, bo nie mielibyśmy wtedy choćby infrastruktury drogowej. Mimo że rozbieżności w zamożności niektórych regionów się utrzymują, lub wręcz rosną, bez unijnej polityki regionalnej, przeznaczonej specjalnie dla regionów najbiedniejszych, byłyby jeszcze większe.
Od 2005 r. wspierane są szczególnie te najbiedniejsze województwa Polski, ale gdyby nie dołączenie do UE Bułgarii i Rumunii, byłyby to nadal najbiedniejsze regiony w całej UE – czy naprawdę dokonał się zatem taki szczególny postęp?
Zawsze będą regiony bogatsze i biedniejsze. A dopóki te biedniejsze nie osiągną pewnej „masy krytycznej” zdolności rozwojowych, to nie będą miały możliwości przeganiania innych. W pana pytaniu można się doszukać pewnego oczekiwania, że te zamożniejsze regiony powinny przyhamować, a nie o to chodzi.
Wydaje mi się że w Polsce z pewnym opóźnieniem zaczynamy rozumieć znaczenie więzi regionalnych, czyli, nazwijmy to „efektu lokomotywy”. Musimy inwestować w tych najbiedniejszych, by osiągnęli wspomnianą „masę krytyczną” zdolności rozwojowych – ale jednocześnie nie zapominać o tworzeniu połączeń między nimi, a tymi regionami, które się rozwijają najszybciej, tak by pociągnęły za sobą te słabsze.
Ponadto, należy dbać o rozwój gospodarki opartej na wiedzy – nawet w najbiedniejszych regionach. Jeśli istnieje tam jakiś prężny ośrodek badawczy, jakiś uniwersytet czy politechnika, jeśli jest rozsądny marszałek, którzy potrafi zebrać w jednym pokoju przedstawicieli świata nauki i świata biznesu, to należy takie działania wspierać.
We wschodnich regionach Polski powstało już kilka takich ośrodków - zalążków gospodarki opartej na wiedzy. Tak jest na przykład w przypadku Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie czy Politechniki Rzeszowskiej – byłam zachwycona tym, co tam można było zobaczyć! Mogą one odegrać rolę lokalnych „lokomotyw”, ale należy też wypracować połączenia międzyregionalne, tak by może wykorzystać w pełni potencjał oferowany przez regiony.
Ogólnie jednak, w ciągu ostatnich dziesięciu lat – od wejścia Polski do UE – nasz kraj zmienił się ogromnie i widać postępy dokonane dzięki wsparciu unijnemu.
Przyjrzyjmy się teraz szerszemu kontekstowi „regionalnemu” – stosunkom gospodarczym UE-USA i negocjowanemu Transatlantyckiemu Partnerstwu w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP, Transatlantic Trade and Investment Partnership). Jak pani profesor ocenia wpływ tej umowy na konsumentów i pracowników? Pojawiają się głosy obawy, że przyjęcie TTIP doprowadzi do obniżenia europejskich standardów kontroli jakości żywności, ochrony przed GMO czy standardów pracy lub społecznych. Z drugiej jednak strony, część przywódców związkowych w Stanach Zjednoczonych ma nadzieję, że TTIP pozwoli na zwiększenie praw pracowniczych w Stanach. Tak więc, jakiej harmonizacji możemy się tak naprawdę spodziewać po tej umowie?
Należy najpierw powiedzieć, że dobrze, że nareszcie zaczęliśmy wreszcie negocjować TTIP. Sądzę, że we współpracy transatlantyckiej leży niewykorzystany potencjał. Czasy kryzysu pokazały, że potrzebujemy dodatkowych środków wspomagających wzrost.
Zwiększenie wzajemnej wymiany handlowej pomiędzy Stanami a UE, nie tylko towarowej, ale również usługowej – bo usługi po obu stronach stanowią aż 70 proc. gospodarki – może być takim właśnie mechanizmem wspomagającym wzrost. Handel prowadzi też zazwyczaj do racjonalizacji i obniżenia cen, bo strony zaangażowane w wymianę handlową zaczynają się skupiać na tym, w czym są najbardziej wydajne. Ten mechanizm przewagi komparatywnej poprawia dobrobyt nas wszystkich jako obywateli i konsumentów.
Obawy wiążą się jednak z tym, że inaczej postrzegane są standardy konsumenckie po obu stronach Atlantyku. Stąd też biorą się obawy organizacji konsumenckich, że po naszej stronie zejdziemy do poziomu amerykańskiego, postrzeganego jako niższy i słabszy od europejskiego. Jest w tym trochę mitów, ale jest też odmienność patrzenia na te standardy. Na przykład w kwestii rolnictwa i modyfikowanej żywności spodziewam się bardzo trudnych negocjacji w szukaniu wspólnej płaszczyzny porozumienia. Część z tych najtrudniejszych do pojednania sektorów została wręcz wyłączona z umowy – jak np. sektor audiowizualny. USA chciałaby też wyłączenia sektora usług finansowo-bankowych, ale UE nie podjęła jeszcze ostatecznej decyzji w tej sprawie.
Negocjacje więc na pewno skończą się jakimś wspólnymi ustaleniami, ale również na pewno nie będzie to pełna harmonizacja standardów.
A co z samym procesem negocjacji?
To co jest niesłychanie istotne według mnie to to, że nie prowadzimy tych negocjacji w sposób typowy dla międzynarodowych negocjacji, otoczonych zazwyczaj aurą tajemniczości. Jest to ogromne wyzwanie, jako że nie można oczekiwać od negocjatorów, że odkryją przed drugą stroną wszystkie swoje ustalenia.
Jednak muszę przyznać, że po raz pierwszy widzę tak dobrze zorganizowany sposób informowania o przebiegu negocjacji wszystkich zainteresowanych stron – nie tylko instytucji unijnych, jak np. Parlament Europejski. Powstała specjalna grupa doradcza (więcej o niej na oficjalnej stronie TTIP TUTAJ), w której skupieni są wszyscy interesariusze, jak np. organizacje pozarządowe, związki zawodowe, organizacje konsumenckie. Ich przedstawiciele są zaprzysiężeni, więc można z nimi dyskutować sprawy objęte tajemnicą negocjacyjną.
UE zapewniła więc bardzo dużą przejrzystość całego procesu, co dobrze wróży późniejszemu procesowi negocjacji – TTIP będzie musiał być ratyfikowany przez Parlament Europejski oraz wszystkie 28 państw członkowskich. Z drugiej strony, pozwala to Komisji Europejskiej lepiej rozumieć wyzwania niesione przez negocjacje. Dlatego tak ważne będą nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego (22-25 maja br. – przyp. red.). Musimy wybrać odpowiednich ludzi, którzy w naszym imieniu będą potrafili właściwie ocenić wynegocjowane porozumienie.
Ta trwająca dyskusja, także w mediach, jest więc niesłychanie ważna.
Mówiliśmy już o radzie doradczej grup interesariuszy, organizacji pozarządowych i konsumenckich, ale co z takim przeciętnym Kowalskim, który nie ma czasu na dokładne śledzenie debaty, ale którego można poderwać do sprzeciwu i którego stosunkowo łatwo przestraszyć, tym np., że po wejściu w życie TTIP w Europie pojawi się GMO?
Po pierwsze, nie wolno straszyć. Komisarz de Gucht jasno powiedział, że GMO nie wejdzie na europejski rynek. Mówiąc ogólnie nie może być tak, że organizacje reprezentujące konsumentów i obywateli tylko siedzą w radzie doradczej – one muszą wkładać również własną pracę i informować swoich członków i zapobiegać sianiu paniki. Pozostawmy to poczuciu odpowiedzialności tych organizacji.
To, czego się obawiam, to to, że interesy sektorowe przesłonią korzyści strategiczne, czyli że powstanie niemalże „wspólny rynek” transatlantycki (pomijając te obszary, które zostały wyłączone z umowy, czyli np. usługi finansowe). Jest nadzieja, że to będzie model, standard porozumienia handlowego na najbliższe lata. Negocjacje TTIP są uważnie obserwowane przez innych naszych partnerów handlowych, np. Meksyk, Turcja czy Indie. Oni uważają, że też powinni siedzieć przy negocjacyjnym stole, choć byłoby to obecnie bardzo trudne. Mamy jednak nadzieję, że będą oni mogli później łatwo przystąpić do podobnej umowy.
TTIP jest szansą na stworzenie globalnego standardu umowy handlowej. Rynek wewnętrzny w Europie jest niesłychanie ważny, ale Europa nie może się zamykać na świat zewnętrzny.
Już teraz sam handel między UE a USA odpowiada za jedną trzecią handlu światowego, a w usługach 40 proc. A nie ma, myślę, ważniejszego mechanizmu zapewniającego rozwój świata i jego wzrost gospodarczy niż właśnie handel. Tworzy on również więzi, które w sytuacji ewentualnego konfliktu są czynnikiem, który może prowadzić do ograniczenia napięć.
Mówiąc o korzyściach – i wracając do naszego wcześniejszego tematu – jak TTIP przekłada się na korzyści dla regionów? Które mogą stracić, które mogą zyskać – i dlaczego?
Aby odnosić korzyści z handlu należy w nim uczestniczyć. Tak więc te regiony które są zmarginalizowane, które nie rozumieją korzyści z handlu, z więzi z innymi, które nie budują konkurencyjności, a tylko pocieszają się tym, że sąsiad jest jeszcze biedniejszy, nie skorzystają na TTIP.
To co na pewno korzystnie wpłynie na rozwój lokalny to potencjalny wpływ TTIP na MŚP, pokazywany przez wszystkie prognozy. Bowiem to głownie te przedsiębiorstwa działają lokalne. To one tworzą miejsca pracy, to one tworzą poziom naszego życia. TTIP powinno im umożliwić rozwój zewnętrzny, ekspansję na inne rynki, co przełoży się na korzyści w całym kraju.
Jednak na korzyści trzeba być gotowym – dla Polski jest to budowanie konkurencyjności i nastawianie się na wymianę handlową. Coraz więcej MŚP musi myśleć o tym, by wjechać w ten globalny łańcuch podaży i gdzieś tam się przyczepić. Wtedy korzyści mogą być bardzo odczuwalne.
Jeżeli chodzi o budowanie konkurencyjności, Polska nie wypada najlepiej w rankingach – czy to innowacyjności, czy to łatwości w zakładaniu firmy. Czy TTIP może tutaj coś zmienić?
Te wyniki są faktycznie straszne. Nie mamy jednak prawa czekać aż TTIP wejdzie w życie, by coś zmienić. Nie wiemy jeszcze, kiedy negocjacje się zakończą. Najlepiej byłoby, jeśli udałoby się zamknąć negocjacje do połowy przyszłego roku, bo potem ruszają wybory w Stanach Zjednoczonych. Jeśli do tego czasu TTIP nie będzie przyjęty, w tym przez amerykański Kongres, to cały proces może się znacząco wydłużyć. I nawet po przyjęciu, proces wprowadzania w życie postanowień traktatu może się rozciągnąć na całe lata – zakończenie negocjacji nie oznacza, że od zaraz będą zmiany. Częściowo tak będzie, ale eliminacja wielu barier będzie działaniem długoterminowym.
Dlatego z budowaniem polskiej konkurencyjności i innowacyjności nie można czekać na wejście TTIP w życie. Mam nadzieję, że budowanie atmosfery współpracy z USA w ramach trwających negocjacji pozwoli polskim firmom nawiązać współpracę inwestycyjną ze Stanami, szczególnie w dziedzinie technologii i innowacji, już dzisiaj.
Rozwój oparty na wiedzy i innowacyjności jest jedyną drogą rozwoju dla Polski, która pozwoli nam uzyskać taki wzrost gospodarczy, jakiego potrzebujemy. Na razie jeszcze korzystamy z potencjału oferowanego przez np. stosunkowo niższe koszty pracy, ale to nie będzie trwało wiecznie. Należy więc wykorzystać obecną sytuację i przejść do gospodarki opartej na wiedzy. Niekoniecznie na własnej wiedzy, wyprodukowanej u nas – gdyby nowe Google miałoby być u nas, to by pewnie już było - ale także do zbudowania możliwości naszych firm do korzystania z wiedzy stworzonej przez kogoś innego. Nasza gospodarka musi się opierać na budowaniu sieci powiązań.
Musimy także przezwyciężyć niechęć do współpracy start-upów z dużymi firmami – na zachodzie wiele gigantów bierze na siebie ryzyko finansowe związane z innowacyjnością, jak np. firma Philips. U nas nadal nie widać świadomości możliwej symbiozy pomiędzy innowacyjnymi małymi firmami a potężnymi firmami ze stabilną sytuacją finansową. Marny jest też stan wiedzy o prawie do własności intelektualnej i odpowiednim zabezpieczaniu swojej własności – tutaj też duże firmy mogą pomóc pojedynczym innowatorom czy małym przedsiębiorstwom.
To jeszcze na koniec – czy pani profesor zamierza startować w majowych wyborach do Parlamentu Europejskiego?
Tak, dostałam taką propozycję i myślę, że z niej skorzystam. W Polsce będzie jak zawsze podwójna kampania wyborcza – oprócz kampanii o głosy, będzie też kampania o frekwencję. Ale wydarzenia na Ukrainie mogą coś tutaj zmienić, mogą pokazać ludziom, jak ważne jest bycie częścią Europy i uczestniczenie w jej współtworzeniu.
Rozmawiał Krzysztof Kokoszczyński
Źródło: Euractiv.pl